Wyobraźmy sobie hipotetyczną sytuację. Wiemy, oczywiście, że Lewica nie wystawiła jeszcze kandydata ani kandydatki do wyborów prezydenckich, ale… Jak mówi się nieoficjalnie, może być to Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, lub Gabriela Morawska-Stanecka. Wyobraźmy sobie, że udałoby się kandydatce Lewicy, nie tylko zebrać 10% głosów w pierwszej turze, ale i wygrać z Andrzejem Dudą. Wyobraźmy sobie, że kandydatka KO Małgorzata Kidawa-Błońska wygrywa wybory.
Trzy kandydatki i trzy nazwiska dwuczłonowe. Wygrana każdej z tych kandydatek sprawiłaby, że nie tyle polskie media – acz w pewnym stopniu też – ale zwłaszcza zagraniczne, będą miały poważny problem z wymawianiem nazwiska ewentualnej prezydentki Polski.
Po co polskim kobietom podwójne nazwisko w dokumentach? Czy każdy ma obowiązek wiedzieć czyją jest żoną? Każda przygodna osoba, każdy urząd, każda instytucja? Wystarczy przecież odpowiednia adnotacja w dokumentach, że jest mężatką i zachowanie wcześniej używanego nazwiska. Istnieje taka możliwość. Jednakże niewiedza, wielowiekowy, powszechny zwyczaj i patriarchalna tradycja decydują, że zdecydowana większośc kobiet przyjmuje nazwisko męża (również w formie podwójnego nazwiska). Nie ma takiej potrzeby ani uzasadnienia.
Uzewnętrznianie nazwiska męża w nazwisku kobiety kojarzy mi się ze starym patriarchalnym obyczajem nazywania żon „Maciejową” lub „Michałową”, lub też dodatkowo, jak w języku rosyjskim, z dodawaniem do nazwiska imienia ojca-patriarchy rodu.
Poprzez nazwisko zyskuje się w momencie urodzin pewną tożsamość, identyfikację, rozpoznawalność. I każdorazowa zmiana nazwiska, to w pewien sposób zmiana tożsamości. Rozstanie z poprzednią i przyjmowanie nowej. Być może, dlatego właśnie wiele kobiet zachowuje panieńskie nazwisko i po ślubie posługuje się podwójnym. Mało kto, w momencie ślubu zakłada z góry rozwód. Co jednak, gdy rozwód stanie się koniecznością? Albo, gdy rozwódka ponownie wychodzi za mąż? A jeśli w międzyczasie pracowała długo i intensywnie nad własną karierą i na swoje zmienione już raz nazwisko?
Jestem za tym, aby kobieta w momencie ślubu zachowywała nazwisko, które nosiła wcześniej – jak to jest dość powszechne w niektórych krajach. Nie zmienia się dorobku życia i tożsamości z dnia na dzień. Ani po parę razy w życiu. Mężczyźni nie mają podobnego problemu. Nie jest też prawdą, że „jesteśmy tym kim jesteśmy, niezależnie od zmiany nazwiska”. Tak niektórzy mówili do mnie w momencie, gdy rozważałam zmianę nazwiska na trzecie z kolei. A byłam już po traumatycznych doświadczeniach związanych ze zmianami. Nie orientowałam się jednak, że warto zachować dawne nazwisko. Siła tradycji i powszechności zwyczaju.
Przed małżeństwem, jako pianistka posługiwałam się nazwiskiem panieńskim: Furmaniuk. Później, jako mężatka, plastyczka i artystka nowych mediów używałam ze względów artystyczno-genderowych nazwiska: Donajski (w męskim brzmieniu). Moi znajomi z dwóch różnych okresów mojego życia, znali jedynie nazwisko, którym posługiwałam się w konkretnym okresie życia i twórczości: albo Furmaniuk, albo Donajski. W dowodzie miałam wówczas: Furmaniuk-Donajska, ale pod tym nazwiskiem nie funkcjonowałam wówczas w ogóle.
Nie wdając się w zawiłe szczegóły, za sprawą rozwodu i sprytu byłego męża –partnera od spraw technologicznych w różnych moich autorskich działaniach – zostałam wykluczona z dorobku i z nazwiska: Donajski. W okresie separacji i rozwodu miałam dość poważny dylemat, jak odzyskać nazwisko, na które ciężko zapracowałam. Po rozwodzie nie wymieniłam dowodu osobistego i nazwiska, ale byłam zdezorientowana. Czy używać panieńskiego, czy nadal: Donajski? Czy w formie, w jakiej nigdy wcześniej nie używałam: Furmaniuk-Donajski (z męska końcówką)? A może: Furmaniuk-Donajska (z żeńską końcówką)? – dla odróżnienia siebie od działań męża. Byłoby to jednocześnie przyzwolenie, na zawłaszczenie przez byłego męża całkowicie nazwiska, jakim posługiwałam się wcześniej.
Dylemat nazwiska pojawił się ponownie, gdy wychodziłam po raz drugi za mąż, w Holandii. Mogłam np. przyjąć nazwisko męża: Sies, albo przyjąć formę obu nazwisk, czyli: Sies-Furmaniuk-Donajska, lub Furmaniuk-Donajska-Sies. Moje nazwisko z paszportu: Furmaniuk-Donajska traktowano jako formę nazwiska „panieńskiego”. Trudny wybór. Uproszczona opcja: Furmaniuk lub Donajski – była możliwa jedynie za sprawą przeprowadzonych procedur sądowych.
Absurdem wydawała się każda z opcji. Zwłaszcza zmienianie nazwiska na trzecie z kolei. Ostatecznie, w formularzu danym mi do wypełnienia wybrałam chyba jedną z 3-członowych wersji. I spontanicznie wskazałam takie nazwisko ubezpieczalni zdrowotnej. Od tej pory miałam problemy z rozpoznawaniem mnie w systemach komputerowych. Na przykład pomiędzy ubezpieczalnią zdrowotną, lekarzami a apteką. Nigdy nie było wiadomo, pod którym nazwiskiem (jako pierwszym w kolejności) zostałam wprowadzona do systemu i które się wyświetli. Na plastikowych kartach 3-członowe nazwisko, oczywiście, nie drukowało się.
Nie sposób posługiwać się w życiu prywatnym trzema nazwiskami. Zwłaszcza z cudzoziemskim brzmieniem. Zwłaszcza literując je przez telefon. Dlatego umawiając się do fryzjera, na pedicure czy ze stolarzem – używałam nazwiska po drugim mężu: Sies (wymawia się którko: Sis, i każdy łatwo może je zapisać). Powstawał przez to jednak niezły chaos i dezorientacja. Po upływie pół roku, nie pamiętałam już pod jakim nazwiskiem zarejestrowałam się w konkretnej instytucji…
Podaje tu własny przykład, aby przekonać was, że sprawa zmiany nazwiska, po kilka razy w życiu, nie jest sprawą taką trywialną i wygodną. Mimo zamążpójścia, paszportu nie wymieniłam, więc w banku nadal zarejestrowana byłam pod „panieńskim” nazwiskiem: Furmaniuk-Donajska. Tak też rozliczałam się z urzędem podatkowym. Takim nazwiskiem posługiwałam się w mediach społecznościowych. Dzięki temu, zresztą, rozpoznali mnie znajomi z obu okresów mojego życia. Mimo, że od długiego czasu nie mieliśmy kontaktu, gdyż byłam za granicą. „Panieńskie” dwuczłonowe nazwisko zachowałam też w holenderskim prawie jazdy, które spełnia rolę dowodu tożsamości. I generalnie, tak długo jak się dało, korzystałam z dawnych dokumentów tożsamości i z polskiego, „panieńskiego” nazwiska. Mając świadomość, że gdy nadejdzie moment koniecznej zmiany paszportu, otrzymam nazwisko, albo 3-członowe, albo po drugim mężu: Sies.
Spore było moje zdziwienie, gdy urząd gminy, z własnej inicjatywy wystawił mi dokument dla Polskiego Konsulatu z „panieńskim” nazwiskiem: Furmaniuk-Donajska, gdy już nadszedł dzień wymiany polskiego paszportu. Bez dodatkowych procedur, przejęto i zaakceptowano moje oficjalne funkcjonowanie na co dzień.
Udało mi się przyzwyczaić w międzyczasie do nowego „starego” nazwiska i nie zmieniać tożsamości i nazwiska po raz trzeci. Posługuję się teraz nazwiskiem dwu-członowym, ale jest to niejako moje „panieńskie” nazwisko.
Dlatego zdecydowanie opowiadam się za zachowywaniem przez kobiety używanego przed ślubem nazwiska i niezależnie od ślubu. Przez życie powinno się iść z jednym nazwiskiem. O ile, nie istnieją szczególne okoliczności, aby je zmieniać. Poprzez zawarcie małżeństwa, żona nie staje się częścią dóbr męża. Nominalnie też nie. Równie wolny wybór powinien towarzyszyć nadawaniu nazwisk dzieciom w związku małżeńskim, lub partnerskim.
Marzenna Furmaniuk-Donajski/Donajska
Od dłuższego czasu przemyśliwuję ten temat i zgadzam się z większością Pani obserwacji i wniosków. Mimo iż jestem mężczyzną 🙂 Ale z przekonania i poniekąd zawodu feministą, więc często jako lekarz staram się zrozumieć odczucia pacjentki, niejako wejść w jej rolę (na ile to możliwe). Od wielu lat dziwi mnie bierna postawa, nawet wojujących feministek, w tej sprawie. W każdym razie nie zauważyłem istotnego ruchu w kierunku zwalczania zwyczaju przyjmowania nazwiska męża. Na pewno jest to, jak Pani pisze, siła tradycji i modelu patriarchalnego. Powiem więcej: moim zdaniem, to jest utrwalony przez tysiąclecia model przyjmowania kobiety niczym, proszę wybaczyć, kolejnego zwierzęcia do stada! Tylko łaskawie zamiast wypalania piętna po prostu nadajemy swoje nazwisko. Ona jest moją własnością, więc cóż w tym dziwnego? Daję dach nad głową, dostarczam pożywienie, a ona – ma pełnić rolę służebną! Ponieważ stoi nieco wyżej od innych bydlątek, śpi ze mną w jednym łożu (jakaż łaskawość!), zaspokaja mnie i w efekcie rodzi MOJE dzieci. Jeżeli tak spojrzeć na pozycję kobiety „u boku” mężczyzny, aż dziw bierze, że po emancypacji, sufrażystkach i feministkach nie rozwinął się jakiś ruch odwojowujący to wielowiekowe upodlenie kobiet. Ha, może jakaś „seksmisja” jednak nas czeka? Jako ginekolog może nie zostanę najboleśniej ukarany, tylko w tym pokładam nadzieję.
Z drugiej, dość praktycznej strony, niewygoda zmian nazwiska (dotycząca TYLKO kobiet, taka sprawiedliwość) przemawia za jak najprostszymi rozwiązaniami. Walka z dotychczasową tradycją i praktyką nie wydaje się mieć szans powodzenia nie tylko w Polsce. Mnie osobiście podoba się bardzo hiszpańskie (chyba często portugalskie również) rozwiązanie. Nazwisko, od urodzenia PODWÓJNE, otrzymujemy po obojgu rodzicach. I o ile się nie mylę, dramatycznych zmian po ślubie zwykle nie ma (chyba że małżonkowie postanowią inaczej). Stąd egzotycznie, śpiewnie brzmiące złożenia Regalado-Barrios, Perez-Reverte, Delgado-Gutierrez itp. Dziecko otrzymuje odpowiedni trzon nazwiska od ojca i matki. Taak, a po polsku? Już Pani doświadczyła mało wygodnej zbitki Furmaniuk-Donajska, a tasiemce typu Wojciechowska-Kożuchowska niemieszczące się w żadnych dokumentach to dopiero problem. Zestawienia typu Huk-Puk też brzmią cokolwiek humorystycznie. Więc… mimo iż w/w hiszpański model mi się podoba, w praktyce jest nie do zastosowania. Tylko mniej ochocze uleganie tradycyjnemu przyjmowaniu nazwiska „po mężu” może (wkrótce?) się upowszechnić.