Podcast – odc. 2 – Feminizm w działaniu, czyli rozmowa z Dagmarą Adamiak

🔶 Jak pogodzić rywalizację z feminizmem?

🔶 Co się liczy: płeć czy kompetencje?

Z naszą gościnią Dagmarą Adamiak rozmawiamy o dorastaniu, trudnych doświadczeniach, roli edukacji, wpływie internetu oraz o planach i marzeniach związanych z feminizmem i polityką.

Tytuł drugiego odcinka podcastu: „Feminizm w działaniu, czyli rozmowa z Dagmarą Adamiak”

FEMINOFONIA może powstawać dzięki wsparciu finansowemu naszych darczyńców. Prosimy – Ty też wesprzyj tworzenie FEMINOFONII i przekaż dowolną darowiznę (szybka wpłata Blikiem, Przelewy24 luba kartą).

Dziękujemy!

Podcast Feminifonia – odc. 2 – Feminizm w działaniu, czyli rozmowa z Dagmarą Adamiak

Dagmara Adamiak

ma 26 lat i jest pracownicą samorządową i prawniczką zaangażowaną przede wszystkim w sprawy kobiet, osób młodych oraz dotyczące polskiej edukacji, szeroko pojętej równości i walki o demokratyczne państwo prawa. Organizowała i prowadziła szczecińskie protesty po wyroku TK zakazującego aborcji w przypadku ciężkich wad płodu, za co została wyróżniona nagrodą dla Osobowości Roku 2020 w Szczecinie. Jest założycielką i prezeską Fundacji RÓWNiE, w ramach której udziela darmowego wsparcia prawnego osobom z doświadczeniem przemocy i dyskryminacji. Edukuje obywatelsko na tiktoku, prowadząc WOSbezKiTu. Dagmara jest też wolontariuszką w Obserwatorium ds. Kobietobójstwa prowadzonym przez Centrum Praw Kobiet.

Znajdziecie ją między innymi tutaj: https://www.facebook.com/dagmaraadamiak.

Podcast FEMINIFONIA stanowi odpowiedź na niewystarczającą obecność kobiet w sferze publicznej. Jest realizowany przez Fundację Głosuj na Kobietę.

Rozmowę z gościnią prowadzą:

🔶 Aleksandra Miciak

🔶 i Jakub Figura

Pomóż tworzyć nam FEMINIFONIĘ: https://glosujnakobiete.org/donacje/.

Dla Kobiet od Kobiet: domki dla bezdomnych

Stolarskie Siostrzeństwo Buduje Maleńkie Domki Dla Bezdomnych

Whittier Heights Village to dzielnica malutkich domków w północnym Seattle, stworzona głównie przez wolontariuszki. W pełni zasiedlona pomieści około dwudziestu kobiet bezdomnych oraz par jednopłciowych.

Dla wolontariuszek, które zebrały się w kilka chłodnych i deszczowych weekendów, by zbudować złożoną z malutkich domków wioskę dla bezdomnych kobiet, nagrodą nie była ukończona praca, a raczej poczucie przynależności do zespołu. Wiele z nich po raz pierwszy pracowała na budowie, gdzie nie były jedynymi kobietami.

Alice Lockridge, posiadająca trzydziestoletnie doświadczene w uczeniu innych kobiet, jak wykonywać prace fizyczne, stworzyła projekt Women4Women – inicjatywę, która połączyła wolontariuszki.

„Te kobiety codziennie chodzą do pracy i codziennie słyszą, że nie są wystarczająco dobre, że odbierają pracę mężczyznom i ‘co one w ogóle tutaj robią’ – w sposób albo zawoalowany, albo prosto w twarz, każdego dnia, przez cały okres trwania ich kariery.” – mówi Lockridge.

O Women4Women mówi: „Stworzyłyśmy miejsce, gdzie kobiety mogą przyjechać do pracy i dzielić się swoimi umiejętnościami oraz nabywać nowych w środowisku wolnym od tego wszystkiego”.

Whittier Heights Village to wspólnota 15 małych, kolorowych domków, każdy o powierzchni 100 stóp kwadratowych. W lipcu zaczęli się wprowadzać mieszkańcy, wielu z nich wprost z ulic lub ze schronisk Seattle. W wiosce znajduje się również wspólny budynek z kuchnią, łazienkami i pralnią.

Położona na miejskim gruncie, jest to jedna z dziewięciu takich dzielnic w Seattle. Służą one jako schronienia dla bezdomnych mieszkańców miasta. Wioska operowana jes przez Low Income Housing Institute, który rozwija mieszkania dla osób o niskich dochodach i bezdomnych w stanie Waszyngton. Budowa takiego domu kosztuje około 2500 USD, a roboty w większości wykonują wolontariusze.

Dziesiątki kobiet – a także trochę mężczyzn – odpowiedziało na pierwsze wezwanie Lockridge, kiedy poszukiwała ochotników. Nie wszyscy byli stolarzami: byli też ogrodnicy, hydraulicy i elektrycy, oraz artyści. Byli wśród nich specjaliści z wieloletnim doświadczeniem, ale także osoby, które od lat nie miały w ręku młotka.

„Ludzie rozmawiali o tym, jak bardzo różni się to od zwykłej ekipy w świecie, w którym zwykle pracowali. … Pracowaliśmy, uczyliśmy siebie i innych”- mówi Lockridge.

To była zupełnie inna scena niż zdominowane przez mężczyzn place budowy, na których wielu z ochotników codziennie pracowało.

W budownictwie występuje węższa różnica w wynagrodzeniach kobiet i mężczyzn niż w przemyśle USA. Mimo to Linda Romanovitch, wolontariuszka Women4Women, twierdzi, że wiele kobiet nie uważa takiej pracy za wystarczająco opłacalne opcje kariery.

W branży budowlanej kobiety stanowią około 10 procent z około dziesięciu milionów pracowników budowlanych w USA. Bardzo często jedynymi osobami rekrutowanymi do prac budowlanych są bracia i synowie mężczyzn, którzy już pracują w takich zawodach.

Romanovitch zgromadziła około 15 kobiet z Sióstr w Bractwie, grupy kobiet ze związku Zjednoczonego Bractwa Stolarzy, które wzajemnie wspierają się i uczą.

Regularnie koordynuje ochotnicze projekty dla stolarzy – od budowy małych domów, po naprawę domów dla seniorów i osób niepełnosprawnych.

Siostry odwiedzają gimnazja i licea, by rozmawiać z młodymi dziewczynami o pracach budowlanych, a także odwiedzają więźniarki w więzieniu dla kobiet.

Siostry starają się również zlikwidować niektóre bariery, które uniemożliwiają kobietom pracę, takie jak nękanie, z którego branża budowlana jest dobrze znana. Romanovitch mówi, że współpracują ze swoimi braćmi związkowymi, aby stworzyć ogólnie zdrowsze miejsca pracy i zachęcają kobiety do zgłaszania problemów, kiedy tylko się pojawiają.

„Ale to się dzieje w ślimaczym tempie” – mówi. „Wciąż walczysz ze staroświeckim gównem, ale przynajmniej teraz się o tym mówi”.

Saskia Brown codziennie doświadcza w pracy dyskryminacji.

„Codziennie muszę udowodnić, że naprawdę wiem, o czym mówię”.

 11 lat temu, po ukończeniu szkoły średniej, Brown za namową koleżanki przystąpiła do programu praktyk stolarskich. Podobała jej się ta praca i pensja, postanowiła więc zostać, powoli wspinając się na sam szczyt drabiny.

 Teraz Brown nadzoruje innych stolarzy przy wielu dużych projektach, w tym przy budowie szpitali i wieżowców w całym regionie Puget Sound.

Jednak wyzwania związane z byciem jedyną kobietą na placu budowy – i jednocześnie zwierzchnikiem – są nieubłagane, przyznaje. „Każdego dnia muszę udowodnić, że wiem, o czym mówię”.

Zdaniem Brown, istnieje pewien podstawowy poziom braku szacunku dla kobiet. Ona sama często jest „przesłuchiwana” – nie tyle przez mężczyzn, których nadzoruje, ale przez mężczyzn pracujących w kierownictwie wyższego szczebla, kierowników projektów. „Często oni nawet nie wiedzą, że to robią. Taki właśnie jest świat, taki konstrukt.” – mówi Brown.

Właśnie dlatego praca nad projektem Whittier Heights była tak satysfakcjonująca. Brown dowiedziała się o tym projekcie na spotkaniu, które regularnie prowadzi dla stażystek. I w przeciwieństwie do jej codziennej pracy, tutaj żaden z około 30 nadzorowanych przez nią ochotników nie kwestionował jej osądu ani doświadczenia. „To było miłe i wyluzowane” – wspomina Brown. „Nie było żadnych konkursów w sikaniu na odległość. Każdy z nas miał wspólny cel. To odświeżające. ”

Tłumaczenie: Hanna Harmata

Zdjęcie i tekst: Lornet Turnbull

Grzeczne dziewczynki żyją krócej

Głośne kobiety są zdrowsze. Tłumienie emocji może nawet zabić. Problemy z sercem, niewydolność krążenia – to początek długiej listy symptomów powiązanych istotnie z tzw. samouciszaniem. Kobiety często mają potrzebę silnej ekspresji swoich uczuć, ale tłumią ją w sobie. Badania łączą tę tendencję z przemocą domową, zarówno emocjonalną, jak i fizyczną. O badaniach tych pisze Katarzyna Mazur w Focus.pl.

Próby utrzymania związku za wszelką cenę i tłumienie przez to swoich prawdziwych uczuć porównuje się do utrzymywania bardzo bolesnej tajemnicy. Wzorzec ten, od lat 90-tych, nazywany jest przez psychologię samouciszeniem. To przedkładanie potrzeb partnera ponad własne lub powstrzymywanie się przed wyrażeniem negatywnych emocji, aby nie doprowadzać do eskalacji konfliktu w związku. Często zjawisko to powiązane jest z istnieniem przemocy w relacji – fizycznej i emocjonalnej. 

„Z socjologicznego punktu widzenia powstrzymywanie się od gwałtownych reakcji może nie wydawać się złym pomysłem, jednak medycyna ma na ten temat zupełnie odmienne zdanie. Coraz więcej badań udowadnia, że kobiety, które tłumią swoje emocje, są częściej narażone na wiele psychicznych i fizycznych dolegliwości, podczas gdy ich bardziej wylewne koleżanki cieszą się całkiem dobrym zdrowiem.”

Konsekwencje? – badania wykazują związek samouciszania kobiet z nabywaniem takich dolegliwości jak: zespół jelita drażliwego, depresja, przewrażliwienie, problemy z koordynacją ruchową i wreszcie, przedwczesna śmierć. Potwierdzają to tez przerażające statystyki: na przestrzeni 10 lat badania zaobserwowano czterokrotnie wyższą umieralność u mężatek, stosujących samouciszanie, niż w przypadku bardziej wylewnych żon.

Dalsze badania przeprowadzone przez Wydział Psychiatrii Uniwersytetu w Pittsburghu wykazują silne powiązanie samouciszania z problemami miażdżycowymi i w konsekwencji ryzykiem udaru mózgu lub doświadczenia innych upośledzeń układu krążenia. 

Najświeższe badanie łączy ten mechanizm nawet ze zwiększeniem produkcji płytki nazębnej u kobiet w okresie przed i tuż po menopauzie. Badanie to było niewielkie, bo brało w nim udział zaledwie około 300 kobiet, jednak jego wynik jest jednoznaczny.

Jak rozwiązać ten problem? Jednym ze sposobów wyeliminowania medycznych symptomów jest praca psychologiczno-socjologiczna. Zaniechanie szkodliwych stereotypów mówiących, iż wylewne kobiety są osobami niestabilnymi, przewrażliwionymi i dramatyzującymi.  Utrudnia to budowanie zdrowych, opartych na otwartej i uczciwej komunikacji związków. A to już sytuacja życia i śmierci  – w przenośni i dosłownie.

Kobiety zaś narażone na przemoc w związku powinny zadać sobie pytanie: Czy cena utraty zdrowia i życia warta jest trwania w toksycznej relacji?

Władza i tabu

Amerykańska piosenkarka i tancerka Janelle Monae w swoim muzycznym wideoklipie
nosi strój holenderskiego projektanta mody Duran Latinka.
Piosenka i stroje tworzą odę na temat kobiecego narządu płciowego

Ludzie najczęściej postrzegają penisy jako coś pozytywnego, przywołującego moc, władzę, siłę, męskość. Mniej widoczna, wygnana do sfery tajemnicy, ciemności i tabu jest kobieca wagina, srom. Wstyd, żenada – prawda? – aby używać takich słów.

Ktoś wpływowy, z urokiem i siłą, nazywany jest kolokwialnie osobą „z jajami”. Nie uraża nas Big Dick Energy – w mediach czy w sferze publicznej. Takie określenia postrzegane są pozytywnie. Inaczej sprawa ma się, gdy chodzi o kobiecy narząd. Akcje i ruchy mające na celu umieszczenie również waginy/sromu na honorowym piedestale napotykają nadal na niezrozumienie i opór. Panowie purpurowieją z oburzenia, padają zarzuty o obrazę uczuć. Choć na szczęście nie wszyscy tak reagują. Nie zmienia to faktu, że nie ma równości w tej symbolice. Penis – to moc, władza, siła, duma. Wagina – wstyd, nieobecność, wygnanie, wykluczenie, tabu.  

Czas to zmieniać. Uwolnienie kobiecych umysłów od wielowiekowych więzów i skrępowania jest tak ważne jak kwestia życia i śmierci. Nie mówiąc o jakości życia. To nie jest temat tabu czy „poniżej pasa”.  

Zdarzają się przypadki kobiet, dotkniętych chorobą nowotworową i cierpiących przez lata z powodu niewłaściwej diagnozy. Tak się może zdarzyć, gdy zażenowanie hamuje pacjentkę przed precyzowaniem własnych odczuć i stref bólu. „Boli mnie tam, na dole” – to unik, który może mieć tragiczne konsekwencje (więcej możecie przeczytać w artykule: Nowotwór sromu. „Przeszłam cztery operacje okaleczające” – w Kobieta.Onet.pl)

Rozmawiajmy o wszystkich partiach naszego ciała, na równi. Nie ma „lepszych” i „gorszych”.

Tak więc, powiedzenie: „Trzeba nie mieć jaj, aby mieć jaja” – nie jest tak naprawdę komplementem dla kobiety. To nadal wykluczanie. Nauczmy się, nie tylko mówić: „brak mu jaj”, ale również „brak mu waginy”.

(Marzenna Furmaniuk-Donajska/Donajski)

Kapłani katoliccy na porodówkach

zdjęcie: Newsweek

„Porodówka. Leżymy wykończone nieprzespaną nocą. Jedna – pęknięta, obolała, nie usiądzie przez najbliższe kilka dni. Druga – elegancko nacięta, obolała, nie usiądzie przez najbliższe kilka godzin. Obie wietrzą obolałe krocza. No i ja – po cc, nie wstanę przez najbliższe kilka godzin. Na pościeli krew. Na pidżamach krew. Ja z workiem na mocz i cewnikiem. Jedna z cyckiem na wierzchu, właśnie stara się karmić. Druga – ma obydwa obłożone posiekaną kapustą. Dzieci krzyczą na zmianę. Wtedy wchodzi on. W ubraniach wierzchnich. Z zarazkami. Z bakteriami. Nie puka. Włazi jak do siebie. My skrępowane, chowamy biusty, plamy krwi, krocza. A on, ni stąd ni zowąd, podchodzi do noworodka i macha mu nad głową znak krzyża. Matka zszokowana mówi „Szczęść Boże”. A jakby była ze świadków Jehowy? Dlaczego nikt nie zapytał nas o zgodę? Czy kominiarz też mógłby tu tak z ulicy sobie wejść i nas bezkarnie oglądać w tak intymnych chwilach? Gdzie jego fartuch ochronny? Obcy facet wchodzi bez pytania do obcych kobiet w jednym z najbardziej intymnych momentów w ich życiu, a gdzie prawo do prywatności? Do godności? A jakby zamiast księdza wszedł Rabin? Albo Pastor? Kobiety w takim stanie nie mają sił, aby zareagować. I nikt nie robi z tym nic. Amen” – czytelniczka Głosuj na Kobietę

(więcej przeczytacie w Newsweek, w artykule pt: „Człowiek nieprzytomny po porodzie a tu komunia” z 22.01.2020 r.)

Kobiety a okręty podwodne

Zdjęcie: Ministerstwo Obrony Niderlandów

W niektórych krajach NATO kobiety pełnią już służbę na okrętach podwodnych marynarki wojennej. Zdobywając tym ostatni męski bastion sił obronnych. Pionierami w tym obszarze były Australia i Kanada. Parę dni temu oficjalnie dołączyły również Niderlandy.

W ubiegłym roku sześć Holenderek uczestniczyło w aktywnych działaniach dwóch okrętów podwodnych Królewskiej Marynarki Wojennej z 54-osobowymi załogami. Test przebiegł pozytywnie, jak poinformowała holenderskie Ministerstwo Obrony.

W Niderlandii kobiety mogły wprawdzie pracować w służbach podwodnych już od 76 lat, jednak nie na wszystkich stanowiskach. Powodem niedopuszczania kobiet do pełnienia wszystkich zadań na równi z mężczyznami było to, iż okręty nie spełniały swoją przestrzenią warunków służby ustanowionych w 1982 r. Brak było odpowiednich miejsc do spania zapewniających prywatność i  właściwych rozwiązań sanitarnych.

Przy niewielkich korektach, udało się przystosować obecne modele okrętów do wspólnej służby kobiet i mężczyzn. Poprzez zawieszenie zasłon w części sypialnej, wydłużenie szyb pod kabinami pryszniców lub rezygnację z chodzenia pod prysznic wyłącznie w ręczniku służącym za ubranie. Z wprowadzonych zmian zadowoleni są również mężczyźni-marynarze. Żeglowanie na łodzi podwodnej jest jak życie 54 osób w czterech dużych przyczepach kempingowych: prywatność i przestrzeń życiowa zawsze wystawione są na presję.

Ważnym i nie do pominięcia aspektem, przy wprowadzaniu zmian jest to, iż na okrętach podwodnych załoga postrzegana i traktowana jest jako jedność. Dla dobra integracji załogi nie jest korzystne wprowadzanie zbyt wielu udogodniń dla kobiet. One same zresztą, nie życzyłyby sobie tego. Niezwykle ważne jest, aby załoga ściśle ze sobą współpracowała. Wszyscy nowi członkowie załogi najpierw, przez lata, śpią obok torpedy, zanim dostaną wspólną kabinę. Jeśli kobieta natychmiast otrzymałaby kabinę z uwagi na płeć, nie byłoby to dobre dla integracji załogi.

Zdjęcie: ANP

Wiadomo jest, że za 10 lat Ministerstwo Obrony otrzyma nowe okręty podwodne. Wówczas planowane było wprowadzenie lepszych podziałów przestrzeni dla mężczyzn i kobiet. Nie będzie jednak takiej potrzeby. Kobiety poprosiły o nieprzeprowadzanie specjalnych korekt, ponieważ one również uznają znaczenie zintegrowanej załogi.

Organizacja obrony pracuje od pewnego czasu nad większą różnorodnością personelu. „Mieszany zespół radzi sobie lepiej. Podchodzi się z różnych punktów widzenia do zagadnień, stosując różne sposoby myślenia” – powiedział komandor Herman de Groot z Submarine Service.

Warunkiem, oczywiście, pełnienia służby przez mężczyzn czy kobiety na okrętach podwodnych jest posiadanie tych okrętów przez siły obrony.

*

(Marzenna Furmaniuk-Donajska/Donajski)

11 kobiet udowadnia: to może być najlepsza decyzja

Farbować siwe włosy, czy nie? Wcześniej czy później, może pojawić się takie pytanie. Na szczęście jednak, siwe włosy są dzisiaj bardziej modne (hip!), niż kiedykolwiek. Pojawiają się nawet porady w zachodnich mediach, jak o dbać o takie włosy, aby wyglądać o wiele młodziej. Szukacie inspiracji? Obejrzyjcie 11 wybitnych kobiet, które z dumą falują swoimi naturalnymi, siwymi włosami.

  1. Jamie Lee Curtis 
  2. Diane Keaton
  3. Meryl Streep
  4. Iris Apfel
  5. Helen Mirren
  6. Judi Dench
  7. Carmen Dell’Orefice 
  8. Kathy Bates
  9. Peggy Weijergang
  10. Martha Argerich

Szczególnym i bliskim naszemu sercu wzorem może być znana na całym świecie polska reżyserka i scenarzystka, Agnieszka Holland.

Agnieszka Holland (zdjęcie: NRC)

No i jak, odważycie się na siwe włosy?

(Marzenna Furmaniuk-Donajska)

Przeciwko zmianie nazwiska przez kobietę po ślubie

Wyobraźmy sobie hipotetyczną sytuację. Wiemy, oczywiście, że Lewica nie wystawiła jeszcze kandydata ani kandydatki do wyborów prezydenckich, ale…  Jak mówi się nieoficjalnie, może być to Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, lub Gabriela Morawska-Stanecka. Wyobraźmy sobie, że udałoby się kandydatce Lewicy, nie tylko zebrać 10% głosów w pierwszej turze, ale i wygrać z Andrzejem Dudą. Wyobraźmy sobie, że kandydatka KO Małgorzata Kidawa-Błońska wygrywa wybory.

Trzy kandydatki i trzy nazwiska dwuczłonowe. Wygrana każdej z tych kandydatek sprawiłaby, że nie tyle polskie media – acz w pewnym stopniu też – ale zwłaszcza zagraniczne, będą miały poważny problem z wymawianiem nazwiska ewentualnej prezydentki Polski.

Po co polskim kobietom podwójne nazwisko w dokumentach? Czy każdy ma obowiązek wiedzieć czyją jest żoną? Każda przygodna osoba, każdy urząd, każda instytucja? Wystarczy przecież odpowiednia adnotacja w dokumentach, że jest mężatką i zachowanie wcześniej używanego nazwiska. Istnieje taka możliwość. Jednakże niewiedza, wielowiekowy, powszechny zwyczaj i patriarchalna tradycja decydują, że zdecydowana większośc kobiet przyjmuje nazwisko męża (również w formie podwójnego nazwiska). Nie ma takiej potrzeby ani uzasadnienia.

Uzewnętrznianie nazwiska męża w nazwisku kobiety kojarzy mi się ze starym patriarchalnym obyczajem nazywania żon „Maciejową” lub „Michałową”, lub też dodatkowo, jak w języku rosyjskim, z dodawaniem do nazwiska imienia ojca-patriarchy rodu.

Poprzez nazwisko zyskuje się w momencie urodzin pewną tożsamość, identyfikację, rozpoznawalność. I każdorazowa zmiana nazwiska, to w pewien sposób zmiana tożsamości. Rozstanie z poprzednią i przyjmowanie nowej. Być może, dlatego właśnie wiele kobiet zachowuje panieńskie nazwisko i po ślubie posługuje się podwójnym. Mało kto, w momencie ślubu zakłada z góry rozwód. Co jednak, gdy rozwód stanie się koniecznością? Albo, gdy rozwódka ponownie wychodzi za mąż? A jeśli w międzyczasie pracowała długo i intensywnie nad własną karierą i na swoje zmienione już raz nazwisko?  

Jestem za tym, aby kobieta w momencie ślubu zachowywała nazwisko, które nosiła wcześniej – jak to jest dość powszechne w niektórych krajach. Nie zmienia się dorobku życia i tożsamości z dnia na dzień. Ani po parę razy w życiu. Mężczyźni nie mają podobnego problemu. Nie jest też prawdą, że „jesteśmy tym kim jesteśmy, niezależnie od zmiany nazwiska”. Tak niektórzy mówili do mnie w momencie, gdy rozważałam zmianę nazwiska na trzecie z kolei. A byłam już po traumatycznych doświadczeniach związanych ze zmianami. Nie orientowałam się jednak, że warto zachować dawne nazwisko. Siła tradycji i powszechności zwyczaju.

Przed małżeństwem, jako pianistka posługiwałam się nazwiskiem panieńskim: Furmaniuk. Później, jako mężatka, plastyczka i artystka nowych mediów używałam ze względów artystyczno-genderowych nazwiska: Donajski (w męskim brzmieniu). Moi znajomi z dwóch różnych okresów mojego życia, znali jedynie nazwisko, którym posługiwałam się w konkretnym okresie życia i twórczości: albo Furmaniuk, albo Donajski.  W dowodzie miałam wówczas: Furmaniuk-Donajska, ale pod tym nazwiskiem nie funkcjonowałam wówczas w ogóle.

Nie wdając się w zawiłe szczegóły, za sprawą rozwodu i sprytu byłego męża –partnera od spraw technologicznych w różnych moich autorskich działaniach – zostałam wykluczona z dorobku i z nazwiska: Donajski. W okresie separacji i rozwodu miałam dość poważny dylemat, jak odzyskać nazwisko, na które ciężko zapracowałam. Po rozwodzie nie wymieniłam dowodu osobistego i nazwiska, ale byłam zdezorientowana. Czy używać panieńskiego, czy nadal: Donajski? Czy w formie, w jakiej nigdy wcześniej nie używałam: Furmaniuk-Donajski (z męska końcówką)? A może: Furmaniuk-Donajska (z żeńską końcówką)? – dla odróżnienia siebie od działań męża. Byłoby to jednocześnie przyzwolenie, na zawłaszczenie przez byłego męża całkowicie nazwiska, jakim posługiwałam się wcześniej.

Dylemat nazwiska pojawił się ponownie, gdy wychodziłam po raz drugi za mąż, w Holandii. Mogłam np. przyjąć nazwisko męża: Sies, albo przyjąć formę obu nazwisk, czyli: Sies-Furmaniuk-Donajska, lub Furmaniuk-Donajska-Sies. Moje nazwisko z paszportu: Furmaniuk-Donajska traktowano jako formę nazwiska „panieńskiego”. Trudny wybór. Uproszczona opcja: Furmaniuk lub Donajski – była możliwa jedynie za sprawą przeprowadzonych procedur sądowych.

Absurdem wydawała się każda z opcji. Zwłaszcza zmienianie nazwiska na trzecie z kolei. Ostatecznie, w formularzu danym mi do wypełnienia wybrałam chyba jedną z 3-członowych wersji. I spontanicznie wskazałam takie nazwisko ubezpieczalni zdrowotnej. Od tej pory miałam problemy z rozpoznawaniem mnie w systemach komputerowych. Na przykład pomiędzy ubezpieczalnią zdrowotną, lekarzami a apteką. Nigdy nie było wiadomo, pod którym nazwiskiem (jako pierwszym w kolejności) zostałam wprowadzona do systemu i które się wyświetli. Na plastikowych kartach 3-członowe nazwisko, oczywiście, nie drukowało się.

Nie sposób posługiwać się w życiu prywatnym trzema nazwiskami. Zwłaszcza z cudzoziemskim brzmieniem. Zwłaszcza literując je przez telefon. Dlatego umawiając się do fryzjera, na pedicure czy ze stolarzem – używałam nazwiska po drugim mężu: Sies (wymawia się którko: Sis, i każdy łatwo może je zapisać). Powstawał przez to jednak niezły chaos i dezorientacja. Po upływie pół roku, nie pamiętałam już pod jakim nazwiskiem zarejestrowałam się w konkretnej instytucji…

Podaje tu własny przykład, aby przekonać was, że sprawa zmiany nazwiska, po kilka razy w życiu, nie jest sprawą taką trywialną i wygodną. Mimo zamążpójścia, paszportu nie wymieniłam, więc w banku nadal zarejestrowana byłam pod „panieńskim” nazwiskiem: Furmaniuk-Donajska. Tak też rozliczałam się z urzędem podatkowym. Takim nazwiskiem posługiwałam się w mediach społecznościowych. Dzięki temu, zresztą, rozpoznali mnie znajomi z obu okresów mojego życia. Mimo, że od długiego czasu nie mieliśmy kontaktu, gdyż byłam za granicą. „Panieńskie” dwuczłonowe nazwisko zachowałam też w holenderskim prawie jazdy, które spełnia rolę dowodu tożsamości. I generalnie, tak długo jak się dało, korzystałam z dawnych dokumentów tożsamości i z polskiego, „panieńskiego” nazwiska. Mając świadomość, że gdy nadejdzie moment koniecznej zmiany paszportu, otrzymam nazwisko, albo 3-członowe, albo po drugim mężu: Sies.

Spore było moje zdziwienie, gdy urząd gminy, z własnej inicjatywy wystawił mi dokument dla Polskiego Konsulatu z „panieńskim” nazwiskiem: Furmaniuk-Donajska, gdy już nadszedł dzień wymiany polskiego paszportu. Bez dodatkowych procedur, przejęto i zaakceptowano moje oficjalne funkcjonowanie na co dzień.

Udało mi się przyzwyczaić w międzyczasie do nowego „starego” nazwiska i nie zmieniać tożsamości i nazwiska po raz trzeci. Posługuję się teraz nazwiskiem dwu-członowym, ale jest to niejako moje „panieńskie” nazwisko.

Dlatego zdecydowanie opowiadam się za zachowywaniem przez kobiety używanego przed ślubem nazwiska i niezależnie od ślubu. Przez życie powinno się iść z jednym nazwiskiem. O ile, nie istnieją szczególne okoliczności, aby je zmieniać. Poprzez zawarcie małżeństwa, żona nie staje się częścią dóbr męża. Nominalnie też nie. Równie wolny wybór powinien towarzyszyć nadawaniu nazwisk dzieciom w związku małżeńskim, lub partnerskim.  

Marzenna Furmaniuk-Donajski/Donajska  

Czy mit testosteronu jest prawdziwy?

Co by było gdyby mity były prawdziwe? Czy staro-mityczny mężczyzna mógłby w ciągu roku mieć setkę dzieci z setką kobiet? Nie tak szybko. Tego typy legendy dotyczą głównie ludów z okresu łowiecko-zbieraczego. Na potrzeby młodszych czytelniczek i czytelników warto zauważyć, że w dość długim okresie ewolucji człowieka nie było dostępu do aplikacji randkowych, portali ogłoszeniowych i metody in vitro. Większość dojrzałych seksualnie kobiet w wiosce była stale w ciąży ze swoimi mężami, lub czasowo niepłodna z powodu karmienia piersią, albo też akurat w fazie niepłodnej cyklu. Co prowadzi nas do małej grupy dostępnych, płodnych kobiet, do których dodatkowo wszyscy inni mężczyźni również stali w kolejce. W czasach łowiecko-zbieraczych inwestycja na taką skalę w uwodzenie i podbój byłaby nieprawdopodobna i nieprawdopodobnie wyczerpująca. Ze związków ze stoma kobietami w ciągu roku, w najkorzystniejszym przypadku pojawiłoby się nie więcej niż troje potomstwa – jak uzasadnia psycholożka Cordelia Fine. Szansa w roku na skuteczne, po stokroć „zdobycie punktu” w przypadku stu kobiet, oraz ich niemal jednoczesne zapłodnienie, jest mniejsza, niż szansa zostania trafionym przez meteoryt.

Co według mitów decyduje o męskości? Testosteron. A co jest największym mitem testosteronu?

– że warunkuje on zachowania mężczyzny. Tak nie jest – jak dowodzi Cordelia Fine w swojej ksiażce „Testosterone Rex”. Więcej testosteronu nie oznacza większej męskości. Wiemy to, ponieważ różnice płciowe w cechach uznawanych za typowo „męskie”, jak na przykład skłonność do podejmowania ryzyka, są znacznie mniejsze, niż różnice płciowe w poziomach testosteronu. Co więcej, płeć ludzi jest bardzo złożona: ktoś może być bardzo „męski” w pewnym obszarze a „żeński” w innym.

Jak uzasadnia Cordelia Fine, u jednego na sześciu najlepszych sportowców, poziom testosteronu mierzony w ciągu kilku godzin po ważnych zawodach, jest poniżej jego średniej normy. Czasem nawet niższy, niż średni poziom testosteronu wśród najlepszych sportsmenek kobiet. Absurdalne wydaje się stwierdzenie, że ci najlepsi sportowcy z małą ilością testosteronu byliby gorsi w sportowych konkurencjach. Poziomy we krwi są jedynie częścią bardzo rozległego układu, na który wpływa wiele czynników biologicznych. Rola testosteronu – obwinianego o kryzysy i wojny w biznesie i polityce – jest przereklamowana.

Marzenna Furmaniuk-Donajski/Donajska

Pierwszy duet pilotek matki i córki w kokpicie

Duet matki i córki pilotujących Delta Boeing 757? Jak najbardziej! Kapitanka Wendy Rexon i jej córka, oficerka Kelly Rexon, są pierwszą w historii parą matki i córki, która wspólnie pilotuje komercyjny lot. Pilotowanie to już rodzinna tradycja i biznes w rodzie Rexon.

Wendy i córka Kelly Rexon po raz pierwszy poleciały razem samolotem z nowojorskiego lotniska JFK. Ich pierwszy lot okazał się być pełen wydarzeń. Pilotki musiały poradzić sobie z dymem i oparami w kokpicie.

Pomimo nieprzewidzianych komplikacji bezpiecznie wylądowały w Los Angeles. Wendy, po raz pierwszy mogła obserwować córkę w akcji, jak świetnie radzi sobie z awaryjnym lądowaniem. „Była fantastyczna” – wspominała Wendy. „To była trudna sytuacja. Udało się ją opanować ze względu na wcześniejszy bardzo dobry trening Kelly i jej kompetencje”.

Spotkałam się nawet  z opiniami, że kobiety mają pewniejszą rękę – w odniesieniu do różnych profesji, nie tylko w dziedzinie lotnictwa. Aż tak daleko nie posunęłabym się w uogólnieniach. W końcu, jak pokazują najnowsze badania neurologiczne, i nie tylko neurologiczne, różnice pomiędzy mózgami kobiet i mężczyzn są na tyle nieznaczne, że trudno wyciągać na podstawie tych różnic wiążące konkluzje. Jest to raczej kwestia indywidualnych właściwości (więcej o badaniach mózgu na przykład tutaj: Nie ma czegoś takiego jak mózg dziewczynki i chłopca). Tym nie mniej, badania potwierdzają też, że uwarunkowania w jakich żyjemy, nasze doświadczenia i oczekiwania wobec nas, decydują o naszej, na przykład dbałości w podchodzeniu do różnych spraw.

Liczba kobiet posiadających certyfikaty pilotów Federalnej Administracji Lotniczej (FAA) podwoiła się w ciągu ostatniej dekady. Według stanu na grudzień 2017 r. łącznie 42 694 kobiety posiadają aktywne certyfikaty pilotów – w tym pilotów komercyjnych i prywatnych – co według FAA stanowi 7 procent wszystkich pilotów. W ostatnim dziesięcioleciu liczba pilotek komercyjnych również wzrosła o 19 procent.

Specjalny program Delty taki jak Delta’s Women Inspiring our Next Generation (WING) ma na celu zlikwidowanie różnicy pomiędzy liczbą mężczyzn i kobiet w kokpitach.

Cały artykuł tutaj: https://www.unearthwomen.com/2019/09/30/the-first-mother-daughter-pilot-duo-in-history/?fbclid=IwAR1Zhp32XyLEbWJZPAJdpyf02HEZQrcoUO3WCfxQjJ7HNEPrwxrBzGg23UQ

Marzenna Furmaniuk-Donajski/Donajska